Z Grubej Berty w Wielką Lechię

Batalia informacyjna oczami zwykłego czytelnika

Już z Grubej Berty wystrzał padł… ciśnie się na usta parafraza kultowego swego czasu wiersza Władysława Broniewskiego. Bo oto na duchowych potomków Kraka i Lecha plunął z lufy kalibru 420 mm medialny odpowiednik sztandarowego niegdyś produktu fabryki Kruppa. W kłębach dymu zamajaczyło widmo Starego Fryca. Z teorii Wielkiej Lechii miał nie pozostać kamień na kamieniu. Ale zamiast intelektualnej fali uderzeniowej otrzymaliśmy tylko porcję propagandy, która, najdelikatniej mówiąc, nie powala – nawet zwykłego czytelnika.

grubaberta2

„SIŁA SŁOWIAN” – bije po oczach hasłem przewodnim okładka najnowszego numeru popularnego kolorowego periodyku „FOCUS Historia ekstra” (Nr 3, czerwiec-lipiec 2018). – „Czy mogli stworzyć superimperium?” – zapowiada ciekawą debatę podtytuł. Spogląda groźnie z witryny kiosku potężnej postury brodacz z mieczem w jednej i rogiem w drugiej ręce. Na piersiach ośmioramienna słowiańska swastyka. Zza pleców wygląda złotowłose dziewczę w białej lnianej sukience… Wobec takich środków wyrazu zwykły czytelnik nie może przejść obojętnie. A pokusę zakupu podsycają jeszcze słowiańskie państewka w Andaluzji, zapomniane zwycięstwo Mieszka… To ostatnie przechyla szalę. Zwykły czytelnik wie o pokonaniu Wichmana i o pokonaniu Hodona pod Cedynią. Jest okazja dowiedzieć się o jeszcze jednej ważnej bitwie! Ręka sama sięga po portfel. W domu, przy kawce, zwykły czytelnik rozpoczyna lekturę.

Ujmujący uśmiech Pani Redaktor

Najpierw wstępniak redakcyjny. Kolorowe zdjęcie uroczej Pani Redaktor Prowadzącej. Czytamy, że Sclavus po łacinie oznacza zarówno Słowianina jak i niewolnika. Skąd ta zbieżność? – zapytuje samą siebie uśmiechnięta Pani Redaktor. W głowie zwykłego czytelnika zapalają się lampki alarmowe. Przecież spór o etymologię słowa Słowianin wciąż pozostaje nierozstrzygnięty. Językoznawcy proponują kilkanaście różnych interpretacji. Pani Redaktor wybrała akurat tą poniżającą. Ojkofobia? Nie spieszmy się z pochopnymi wnioskami. Można za to zwrócić uwagę na fakt, że Polish po angielsku oznacza zarówno Polaka jak i lakier do paznokci. Tyle że cóż miałoby z tego wynikać? Chyba że… ale wstrzymajmy się póki co z domysłami.

Uspokaja się zwykły czytelnik i powraca do lektury wstępniaka. Czyta, że we wczesnym średniowieczu na rynku żywym towarem pojawiło się bardzo wielu naszych przodków, uprowadzonych dla zysku przez swoich pobratymców, i w związku z tym „teoria głosząca braterstwo i jedność Słowian to mit!”. To ostanie stwierdzenie Pani Redaktor wykrzykuje. I tutaj drapie się po brodzie zwykły czytelnik. Do kogo ta mowa? I skąd ta emfaza? Po dziś dzień działają mafie handlujące żywym towarem, i w tym biznesie nie ma żadnych etnicznych czy religijnych sentymentów. Pakistańskie niewolnice dostarczane są do zagranicznych domów uciech przez Pakistańczyków. A tajskie przez Tajlandczyków, rumuńskie przez Rumunów, ukraińskie przez Ukraińców, etc. Skąd pomysł, że istnieje jakiś nieoświecony ludek przekonany o braterstwie i jedności Słowian, który to ludek trzeba krzykiem wyprowadzić z błędu? Chyba że w tym szaleństwie jest metoda…

Dalej zwykły czytelnik dowiaduje się, że Słowianie „w swoich wyprawach docierali nawet pod mury Konstantynopola, dając solidnego łupnia cesarskim legionom”. Mile połechtany łyka te słowa jak gęś kluskę, i nagle czuje, że z rozpędu omal nie łyknął równie gładko czegoś niezbyt strawnego: „Jednak naturalna skłonność do swarów sprawiła – wbrew temu, co twierdzą zwolennicy teorii tzw. Wielkiej Lechii – że żadnego słowiańskiego superimperium nie było”. Hmm… jedno zdanie a w nim co najmniej trzy manipulacje:

Manipulacja I. Rzekoma naturalna skłonność do swarów

Tłumaczenie sobie zachowań innych ludzi, czy całych grup społecznych, „naturalnymi skłonnościami”, przy niedocenianiu czynników sytuacyjnych, określa się jako Podstawowy Błąd Atrybucji (Fundamental attribution error albo w skrócie FAE). Popełnianie tego błędu, jak twierdzą autorzy podręczników z psychologii społecznej, jest zjawiskiem masowym, prowadzącym do utrwalania się szkodliwych stereotypów na temat wybranych nacji, ras, zawodów, itp. Wykorzystują to zawodowi manipulatorzy i różne stereotypy wymyślają, podsycają i świadomie propagują realizując czyjeś długofalowe interesy polityczne. Trudno podejrzewać Panią Redaktor Prowadzącą o nieznajomość tego zjawiska. Za to trudno wymagać znajomości tego zjawiska od zwykłego czytelnika. Ale ten przynajmniej zastanowi się jak to jest ze swarami wśród niesłowiańskich ludów świata. Przypomni sobie „Żywot Briana” i mnogość zwalczających się organizacji wśród Narodu Wybranego. Przypomni sobie filmy o krwawych starciach pomiędzy japońskimi feudałami. Tak czy inaczej, gdy zwykły czytelnik widzi, że sympatyczna Pani Redaktor podaje mimochodem, jako coś bezdyskusyjnego, naturalną skłonność do swarów, jako cechę szczególnie typową dla Słowian, lampki alarmowe zaczynają mu migotać jak neony.

Manipulacja II. Wielka Lechia jako pojęcie „tak zwane”

Poprzedzić jakieś pojęcie określeniem „tak zwany” (w skrócie – tzw.), to zasugerować, że najlepiej jak czytelnik nastawi się do niego z ironicznym, lub przynajmniej pobłażliwym dystansem. Innymi słowy, jeśli chcemy coś zdyskredytować w oczach czytelników, to poprzedzamy to określeniem „tzw.”. I tak bywało, że prasa PRL-owska gdy już nie było sensu zamilczać faktu istnienia KOR-u wspominała o nim jako o „tak zwanym Komitecie Obrony Robotników”. Podobnie prasa podległa władzom Chin komunistycznych o prezydencie Tajwanu pisała „tak zwany prezydent Tajwanu”. Sztuczka mało wyrafinowana, ale powtarzana setki razy zaczyna przynosić efekty – jakaś istotna część społeczeństwa zaczyna uważać za oczywiste, że coś jest tylko „tak zwane”. Gdy się coś powtarza setki razy, to w końcu przylgnie… Z czym i kim się to kojarzy?

Manipulacja III. Rzekoma oczywistość, że żadnego superimperium słowiańskiego nie było

Mogła napisać Pani Redaktor, że zwolennicy teorii Wielkiej Lechii nie przedstawili przekonywujących dowodów, albo że teorii tej nie uznaje większość historyków, albo że używanie słowa „imperium” w tym przypadku wydaje się przesadne. Nic z tych rzeczy. Wstępniak przesądza z góry, że żadnego superimperium słowiańskiego nie było. Tak po prostu. Nie było i już. Tymczasem zwykły czytelnik, zwłaszcza taki, który pamięta wstępniaki z prasy PRL-owskiej, których autorzy z podobną dezynwolturą wciskali, że gospodarka socjalistyczna jest ‘cacy’ a kapitalizm ‘be’, powie sobie w duchu: „Nie ze mną takie numery, Brunner”.

Pani Redaktor da się lubić

Słusznie prawi Pani Redaktor Prowadząca, że Słowianie „dobrowolnie lub nie” trafiali nawet do muzułmańskiej Afryki, i że wielu z nich zostało na terenach, na których obecnie znajduje się Polska. Ale od razu dodaje: „Nie znaczy to, że jesteśmy ich bezpośrednimi spadkobiercami”. I tu może zacukać się zwykły czytelnik. To w takim razie czyimi jesteśmy spadkobiercami? Odpowiedź Pani Redaktor to majstersztyk: „Jest w nas trochę z wikingów, Wandalów, a może i innych ludów, które mieszkały tu przed Słowianami”. Czyli metodą na „konia trojańskiego”. Że jest w nas trochę z wikingów? Zwykły czytelnik zgadza się bez zastrzeżeń. Że trochę z Wandalów? Tym bardziej się zgadza i jeszcze jest wdzięczny, że Pani Redaktor napisała Wandalów, a nie Wandali (jak to się zdarza niektórym zacietrzewionym przedstawicielom historycznego mainstreamu). Że trochę jeszcze innych ludów…? Nikt nie kwestionuje. Na koniec, mimochodem „…które mieszkały tu przed Słowianami”. I tak oto uśmiechnięta, dająca się lubić Pani Redaktor Prowadząca przemyciła do mózgu czytelnika przekonanie, że w kwestii pochodzenia Słowian jedynie słuszna jest koncepcja allochtoniczna. A może tylko próbowała przemycić? A może tylko chciała sprawić na Wydawcy wrażenie, że próbowała? Może nie miała innego wyjścia? Zwykły czytelnik kończy lekturę wstępniaka, uśmiechając się z sympatią do zdjęcia miłej Pani Redaktor i przewraca stronę.

Znów metoda na „konia trojańskiego”

Ukazuje się mapa-plakat zatytułowana PRZYBYLIŚMY Z RAJU. I pod spodem kwestia: „Czy nasi praprzodkowie przywędrowali z Azji, czy są autochtonami, którzy w puszczach środkowej Europy żyli od zawsze? Nauka w dalszym ciągu nie może rozstrzygnąć tego dylematu”. Zwykły czytelnik oddycha z ulgą. Będzie uczciwa i pasjonująca debata, jako że kwestia jest arcyciekawa. Zaciera rączki i studiuje legendę do mapy-plakatu. Kierunki ekspansji i podbojów ludów słowiańskich, miejsca prawdziwych i domniemanych walk z udziałem Prasłowian oraz Słowian. Świetna sprawa! Ale zaraz potem mina rzednie. Na osiem opisywanych oznaczeń dwa dotyczą słowiańskich… niewolników (o innych niewolnikach się nie wspomina). Przy granicach Wielkiej Lechii nie omieszkano dodać (jako rzecz rzekomo oczywistą), że mowa o mocarstwie zmyślonym. Tam gdzie mowa o Wandalach dodano, jako rzecz rzekomo oczywistą, że chodzi o plemię… germańskie! Zwykły czytelnik krzywi się. Twórcy mapy-plakatu nie docenili jego nauczonej doświadczeniem odporności na poglądy serwowane jako „jedynie słuszne”.
focus_historia_extra-cov

Magister dwojga nauk nie odpuszcza

Przerzuca zwykły czytelnik kartki i jakoś go nie dziwi, że na łamach numeru FHe poświęconego historii Słowian bryluje nie kto inny jak bohater niedawnej polemiki na portalu prawdomir.com, występując jako twórca dwóch artykułów oraz jednego wywiadu (w charakterze zadającego pytania). Jak się można było spodziewać, już pierwszy z tych artykułów („Lechici pod Troją”) ocieka szyderą i jadem. Oto lid: „Słowianie stali się modni. Wiele osób wierzy w istnienie tzw. Wielkiej Lechii, starożytnego mocarstwa na słowiańskich ziemiach. W rzeczywistości teoria lansowana przez tzw. Turbosłowian jest daleka od prawdy”. Zwraca uwagę dwukrotne użycie określenia „tzw.” w czterolinijkowym lidzie. I widać też czcigodny autor artykułu określa się niedwuznacznie jako depozytariusz niepodważalnej prawdy.

Wodzi zwykły czytelnik wzrokiem po tekście. Krótkie streszczenie „teorii wielkolechickiej” – oczywiście w formie karykaturalnej – a dalej też bez niespodzianek. Wspomniana jest teoria Dänikena, ale z obowiązkową etykietką „pseudonaukowa”. Po prostu. Pseudonaukowa z definicji. „Przypadkowi odbiorcy” teorii wielkolechickej Janusza Bieszka i Pawła Szydłowskiego „padli ofiarą rugowania naukowej wiedzy o pradziejach ze szkół” (tak jakby wymienieni panowie mieli jednakowe poglądy, i jeszcze wpływy w Ministerstwie Edukacji Narodowej!). „Wyciągnięto z niebytu „XVIII-wieczny falsyfikat udający kronikę”. Bitwę pod Tołężą „zawłaszczyli do swych koncepcji Wielkolechici”. Szkoda, że zawarte w artykule „Lechici pod Troją” błyskotliwe zapewne wywody magistra nauk obojga zostały zanieczyszczone ujadaniem. Zwykły szanujący się czytelnik nie przyjmuje poglądów przyprawionych ujadaniem. A jakżeż inaczej określić takie frazy jak „YouTubowe produkcje rosyjskich pseudonaukowców”, czy „teorie dawno odrzucone przez naukę”. Właśnie! „Przez naukę”. Ta ostatnia fraza zasługuje na specjalny komentarz.

Nauka jako byt osobowy – myślący i odrzucający

Pisać, że coś zostało „odrzucone przez naukę” oznacza personifikację pojęcia nauki. Cóż, zawsze można wybrnąć, że to tylko taka „poetyka”. Gorzej, gdy towarzyszy temu wrażenie, że piszący wypowiada się w imieniu nauki. A jak wiemy z historii, tacy wypowiadający się w imieniu nauki czasem robią z siebie durniów w sposób spektakularny.

Jakie szanse miał skromny prowincjonalny lekarz Robert Koch w debacie z luminarzami nauki? Wydawało się że praktycznie żadne. Chociaż trzeźwo myślący obserwator mógłby się zdziwić dlaczego odkrycie i wyizolowanie prątków gruźlicy, a potem przecinkowca cholery, nie daje jeszcze Kochowi wstępu na naukowe salony. Zasłużony profesor doktor habilitowany i nobilitowany Max Joseph von Pettenkofer śmiał się z niedorzecznego pomysłu, że chorobę mogą spowodować jakieś mikroby. Aby rozwiać raz na zawsze wątpliwości, zażądał dostarczenia mu „trochę tego, co Pan [Koch] nazywa bakteriami”. Zawartość otrzymanej próbówki (przecinkowce w ilości zdolnej zabić pułk żołnierzy) ostentacyjnie połknął na oczach przerażonych świadków. I jakimś cudem nie umarł. W przyrodzie nic nie jest na sto procent. Wyobraźmy sobie radość niektórych żurnalistów trzymających stronę naukowego establishmentu. Te krzyczące tytuły: NAUKA OBALIŁA PSEUDONAUKOWĄ TEORIĘ PROWINCJONALNEGO LEKARZYNY!!! Cóż, można się domyślać jak tacy szermierze pióra czuli się, gdy prowincjonalny lekarzyna odbierał Nagrodę Nobla. Ale to jeszcze pikuś.

Dziennik New York Times w numerze z 13 stycznia 1920 roku zamieścił artykuł redakcyjny, którego anonimowy autor zadrwił z dorobku i planów doktora Roberta Goddarda – amerykańskiego pioniera techniki rakietowej. Dr Goddard w swej pracy A Method of Reaching Extreme Altitudes zapowiadał, że dzięki jego silnikowi rakieta będzie zdolna opuścić atmosferę a nawet dotrzeć do Księżyca. Autor gazetowego wstępniaka wysunął „miażdżący” argument, że przecież wiadomo, że rakieta może lecieć tylko wtedy gdy wylatujące z dyszy gazy „odpychają się” od atmosfery, więc lot poza atmosferę to mrzonka. Nie omieszkał też dodać, że doktorowi Goddardowi najwyraźniej brakuje wiedzy z fizyki na poziomie szkoły średniej.

Czterdzieści dziewięć lat później, dzień po pierwszym lądowaniu człowieka na Księżycu, New York Times zamieścił lakoniczne „sprostowanie” i przeprosił za „błąd”. Czy za wstępniak do słowiańskiego numeru FHe też ktoś kiedyś przeprosi? Zwykły czytelnik wątpi. Dlaczego? Bo zaczyna go nurtować pytanie:

Komu to służy i kto za tym stoi?

Prawdę mówiąc identycznym pytaniem tuby propagandowe PRL reagowały na strajki w obronie internowanych i więzionych, i na podziemne wydawnictwa, i na wszelkie nie dające się zamilczeć przejawy dążeń wolnościowych. I sugerowana wtedy odpowiedź była jednoznaczna: wrogie imperialistyczne siły na Zachodzie, pragnące zabrać nam Śląsk i Pomorze. Dzisiaj można więc gasić pytającego słowami: „Pytasz jak komuniści” albo „He, he, teorie spiskowe”. Niemniej…

Zwykły czytelnik szuka stopki redakcyjnej. Zrazu widzi same polskie nazwiska, ale w końcu natrafia na adres najgłówniejszej kwatery. W Hamburgu. I wszystko robi się jasne.

Nie trzeba wielkiej bystrości, by zauważyć, że Wielka Lechia, nawet jako mit, może uwierać tych, którzy czekają na okazję do odświeżenia hasła „Drang nach Osten” i projektu Mitteleuropa. Czy to poważne zakładać, że niemieckojęzyczni Europejczycy już, kolokwialnie mówiąc, położyli lachę na tyle wieków wysiłków swoich narodowych bohaterów – margrabiego Gerona, królów Henryka Ptasznika i Fryderyka Wielkiego, kanclerza Bismarcka i innych kanclerzy? Powiedzmy… nie wszystkich kanclerzy trzeba wymieniać z nazwiska.

Już nie te czasy i metody, kiedy padało wprost słowo Untermensch. Teraz zręczniej użyć słowa sclavus. I powtarzać je aż niedoszły Wielkolechita sam uwierzy że jest, był i będzie sclavusem, a wtedy hasło Wielka Lechia nawet dla niego będzie czymś ze sfery pure-nonsensu. Kulturkampf w białych rękawiczkach? Zwykły czytelnik już nie wie kogo słuchać. Nie ufa utytułowanym historykom. Słowo profesor nie jest już niestety gwarancją uczciwości intelektualnej, czy chociażby zdrowego rozsądku Nie tak dawno pewna profesor doktor habilitowana stwierdziła przed kamerami, że „w związkach jednopłciowych rodzi się tyle samo dzieci, a często więcej, niż w związkach różnopłciowych”. Nie, słowo profesor nie stawia już prostaczka na baczność. Tym bardziej nie stawia słowo magister, choćby i dwojga nauk.

Zwykły czytelnik zaczyna być wkurzony, że wyrzucił w błoto złotych polskich 10,99. Ale przynajmniej coś się ciekawego dowie o tym „zapomnianym zwycięstwie Mieszka”. Nerwowo szuka 56-tej strony, spogląda, i ogarnia go śmiech pusty.

Dla kogo zapomniane dla tego zapomniane

Zwykły czytelnik pamięta Wichmana z lektury historycznego cyklu Karola Bunscha, a także z „Polski Piastów” Pawła Jasienicy. Ciekawą kreację aktorską tej postaci pamięta z filmu „Gniazdo” (mimo, że rola nie była mówiona). Z tegoż filmu pamięta historyczną scenę jak cesarz Otton I otrzymuje od Mieszka broń i zbroję Wichmana. Jest dostępna na rynku księgarskim dylogia Piotra Owcarza: „Wichman. Krucjata” i „Wichman. Upadek”. Teraz FHe wabi czytelników artykułem o „zapomnianym” zwycięstwie Mieszka, po czym serwuje artykuł o zwycięstwie nad… Wichmanem. Ktoś tu chyba za bardzo się zasugerował cyklem filmików pt. „Matura to bzdura”.

Zwykły czytelnik odkłada na półkę słowiański numer „FOCUS Historia ekstra”. Jeszcze kiedyś do niego zajrzy. W końcu dobrze jest znać argumenty obu stron. Poza tym tyle świetnych ilustracji i całokształt na najwyższym poziomie edytorskim. Mimo wszystko czytelnik pozostaje pełen sympatii dla miłej uśmiechniętej Pani Redaktor Prowadzącej i Jej autentycznego profesjonalizmu.

Postscriptum. Powyższy tekst jest tylko garścią refleksji i absolutnie nie pretenduje do roli pełnej wyczerpującej recenzji. Prawdomir.com Panią Redaktor serdecznie pozdrawia.

5 myśli na temat “Z Grubej Berty w Wielką Lechię

  1. Nawet mi się nie chce tych calych dyrdymałów – zbudowanych na ignorancji i braku umiejętności czytannia ze zrozumieniem – czytać. Wić tylko co do tego, co zdołałem przebrnąć:
    1) Umiejętność czytania ze zrozumieniem – nazwa Słowianie nie pochodzi od określenia niewolnika (slavi/sclavi). Było dokładnie odwrotnie: to słowo slavi/sclaci pochodzi od Słowian. W średniowieczu pojawiła się taka ilość slowiańskich niewolników, że ich nazwa wyparła dawne łacińskie określenie niewolnika (servus).
    2) że Słowianie nie tworzyli żadnego imperium, że byli skłóceni świetnie wiemy ze źródeł tak bizantyjskich, jak i zachodnich czy arabskich. Ot choćby Prokopiusz nazwał Słowian „Sporoi” (rozproszeni). Inni pisali o kłótniach u Słowian i mordowaniu wodzów podczas uczt. Jeszcze inni, że Słowianie byliby największym narodem, gdyby się zjednoczyli.

    Polubienie

    1. Oto znów odezwał się dyskutant, który już raz dał się na tym portalu poznać jako wzór „merytoryczności i sensu”. Cóż… z myślą o innych odwiedzających czujemy się w obowiązku zanalizować ten przypadek – ku zadumie i przestrodze.

      „Nawet mi się nie chce tych calych dyrdymałów – zbudowanych na ignorancji i braku umiejętności czytannia ze zrozumieniem – czytać. Wić tylko co do tego…”

      Widać, że pan Paweł.M. nie przeczytał nawet swojego własnego wpisu przed wysłaniem. Inaczej nie zostawiłby tak kompromitujących błędów. Mniejsza nawet o zwykłe literówki, ale ta „Wić”, to już mówi sama za siebie.

      „Umiejętność czytania ze zrozumieniem – nazwa Słowianie nie pochodzi od określenia niewolnika (slavi/sclavi). Było dokładnie odwrotnie…”

      Widać, że pan Paweł.M. zwrot „umiejętność czytania ze zrozumieniem” odmienia przez przypadki, powtarzając go (obsesyjnie?) w następujących po sobie zdaniach. A szkoda, bo przez to zniechęca do zapoznania się z ciekawą tezą o pochodzeniu od Słowian słowa sclavi, tu zamienionego (w furii?) na słowo „sclaci”.

      „W średniowieczu pojawiła się taka ilość slowiańskich niewolników, że ich nazwa wyparła dawne łacińskie określenie niewolnika (servus).”

      Ale jak w czasach nowożytnych pojawiła się taaaaaka ilość czarnych niewolników, to jakoś ich nazwa nie wyparła angielskiego określenia niewolnika (slave). Nie mówiąc już o tym, że czarni niewolnicy byli w Rzymie raczej prędzej niż słowiańscy…

      „że Słowianie nie tworzyli żadnego imperium, że byli skłóceni świetnie wiemy ze źródeł tak bizantyjskich, jak i zachodnich czy arabskich.”

      A że Sowieci nie mieli nic wspólnego ze zbrodnią katyńską ‚świetnie wiemy’ ze źródeł radzieckich, i nawet jeszcze dzisiaj niektórych rosyjskich. Tyle, że głupi brałby każde źródło za dobrą monetę.

      „Ot choćby Prokopiusz nazwał Słowian „Sporoi” (rozproszeni).”

      Zdaje się, że pan Paweł.M. chce przez to powiedzieć, że Prokopiusz mógł nie słyszeć o narodzie, który był jeszcze bardziej rozproszony. Cóż… pozostawimy to bez komentarza.

      „Inni pisali o kłótniach u Słowian i mordowaniu wodzów podczas uczt.”

      Zdaje się, że pan Paweł.M. chce przez to powiedzieć, że margrabia Gero – który otruł podczas uczty 30 naczelników plemion serbskich i łużyckich – był Słowianinem. Zaczynamy się poważnie niepokoić.

      „Jeszcze inni, że Słowianie byliby największym narodem, gdyby się zjednoczyli.”

      Pisali co się im żywnie podobało. Fryderyk II nazwał Polskę „L’ORANG-OUTANG DE L’EUROPE”. A pewna dyplomatka amerykańska ostatnio powiedziała, że wzrost antysemityzmu w Europie spowodowany został polską ustawą o Holokauście, co ‚świetnie wiemy’ z licznych doniesień prasowych. Tyle, że głupi brałby każde pisanie za dobrą monetę.

      Mądry zapoznaje się z różnymi opiniami i sam decyduje komu wierzyć. Profesjonalista stosuje krytyczną weryfikację źródeł.
      Podsumowując – ten portal jest otwarty na różne poglądy, o ile nie są wygłaszane z pianą na pysku. Inaczej karawana po prostu pójdzie dalej.

      Polubienie

  2. Szkoda że do polemistów, którzy zdecydowali się przysłać propozycje swych komentarzy bezpośrednio tutaj, jakoś nie może dotrzeć, że prawdomir.com, będąc otwartym na różne poglądy (i zachęcającym do ciętych ripost i ostrej wymiany zdań) jednak nie pozwala na zanieczyszczanie swojej części przestrzeni publicznej wulgaryzmami czy określeniami powszechnie uważanymi za obraźliwe.

    Gdy polemista podaje nawet słuszny argument, ale przyprawia go chamskimi wyzwiskami, to gospodarz staje przed trudnym wyborem – nadesłany głos umieścić (ale przez to zgodzić się na zaniżenie poziomu i w konsekwencji zniechęcanie poważnych internautów do odwiedzin) albo z otrzymanego komentarza usunąć zwroty niemerytoryczne (ale przez to narazić się na zarzut „cenzurowania”).

    Wydaje się, że najmniejszym złem jest po prostu niezamieszczanie wypowiedzi, z których emanuje prostactwo i złe emocje. Dzięki temu każdy z potraktowanych odmownie ma zawsze możliwość przysłać poprawioną, kwalifikującą się do zamieszczenia wersję.

    Kończąc, prawdomir.com dziękuje WSZYSTKIM polemistom – nawet tym, których głosy nie kwalifikują się do pokazania. Internetowy wandalizm 😉 jest problemem społecznym wartym naukowej analizy, więc wszystkie jego przejawy są materiałem badawczym, z którego zostaną kiedyś wyciągnięte wnioski – ku polepszeniu kultury debaty nie tylko nad Wielką Lechią.

    Polubienie

Dodaj komentarz